Przejdź do głównej zawartości

Burza w Krynicy i zbiegi po turecku.

Relację z tego biegu miałam zacząć od zdania "pewnego dnia zamarzyło mi się spróbować ultra". Jednak gdzieś tam po drodze się z tego marzenia wycofałam i powołując się na zdrowy rozsądek zamieniłam dystans, który miałam biec początkowo - z 64km na 'jedyne' 34km. Oczywiście w pewnym momencie zaczęłam żałować tej zmiany zdania, bo czułam, że nogi i w zasadzie cała ja jesteśmy w całkiem niezłej formie, głodne biegania, i że stać nas na więcej niż by się mogło jeszcze miesiąc temu wydawać. Stając więc na starcie Biegu 7 Dolin na dystansie 34 km miałam jedno postanowienie: odpalić ogień z dupy na maksa. Zero asekuracji. Zero oszczędzania nóg. Zero odpuszczania sobie. Od początku ruszyć ostro i do samego końca dawać z siebie wszystko. Skoro nie zmęczę się na długim dystansie to trzeba z krótkiego wyciągnąć, co się da. Przecież nie przyjechałam tu na wycieczkę po górach! Przyjechałam sprawdzić, na ile mnie stać, udowodnić przede wszystkim sobie, że jednak z górami mi po drodze. Przyjechałam oswajać się z bólem, po to, bym była na niego gotowa jak zdecyduje się kiedyś na dłuższy dystans. Przyjechałam po to, by pobiegać w końcu po innych górach niż Karko. No i nabierać wprawy na zbiegach przyjechałam, bo nie były moją mocną stroną. Do soboty...

fot. Kasia K.


W tym roku drugi raz przyszło nam startować z Kaśką. Tym razem miałyśmy zajebisty hymn tego wyjazdu i startu - posłuchajcie, o tu, koniecznie, jeżeli tego wcześniej nie zrobiliście <klik> a może się jeszcze czegoś po turecku nauczycie. My z Kasią już umiemy. Świetnie wręcz. Cały pobyt w Krynicy to przerabiałyśmy. Zapewne sobie już wyobrażacie, co przerabiali z nami nasi współlokatorzy ;) Jednak ten turecki się bardzo na zbiegach przydaje. Ale to zaraz. Bo należało by zacząć od początku.

gdybyśmy miały z Kasią wspólne konto na FB, to by było nasze profilowe!

Stanęłyśmy z Kaś na starcie w Piwnicznej punkt w południe. Lampa tego dnia była wyjątkowo aktywna, wysoka temperatura nie ułatwiała sprawy. Ubiór zdecydowanie letni i dużo picia wskazane. Organizator puszczał nas falami, bo na początku trasy było dość wąsko, a miało teoretycznie startować 1100 osób. Fale od 1 do 4, wedle stopnia zaawansowania i formy. Ową formę należało ocenić indywidualnie i samemu zdecydować, w której fali się startuje. Poszłam do fali nr 2, mimo że Kasia mnie trochę podpuszczała, że do tej najsilniejszej, nr 1, mam iść.

Bieg zaczął się od razu dość mocnym i krótkim podejściem, głównie po betonowych, potrzaskanych dziurkaczem gigantem, płytach betonowych. Wzięłam dodatkowe izo do ręki i po chwili butelka była pusta. Pot lał się ze mnie strumieniami. Pewne było, że będzie ciężko. Ktoś to trafnie określił - piekarnik. Czułam jak od tego gorąca kręci mi się w głowie i słabnę. Pojawiały się te niedobre myśli o odpuszczeniu sobie walki o czas i zrobieniu tego na spokojnie. 

Po chwili zaczął się bardzo ostry zbieg, a mnie na nim kompletnie przyblokowało. Nie umiałam się puścić luzem, było jeszcze dość ciasno na trasie, bałam się, że w kogoś wbiegnę, za dużo kombinowania byłoby z wymijaniem ludzi, poza tym nie umiałam jeszcze zaufać moim nowym butom, Salomonom, które okazały się być najlepszym wyborem tego dnia. Miałam tego zbiegu tak serdecznie dość, że jak się, ufff, wreszcie skończył, to pomyślałam 'nareszcie' po czym, oczywiście, co robi Mari w górach częściej niż zwykle? Tak, poryczałam się. Puścił nerw. Na szczęście to była tylko chwilowa załamka. Załamka, która przeszła w oka mgnieniu, jak trzeba było znów przez jakieś 3km zasuwać pod górę. 

A czy ja wspomniałam coś na temat kijków? No właśnie nie, bo tym razem ich nie zabrałam. Po doświadczeniach na Maratonie Karkonoskim postanowiłam zostać z nimi w separacji. I powiem Wam tyle, że okazało się to być równie dobrym wyborem, co ubranie Salomonów. Czułam się bez kijów o wiele swobodniejsza, nie blokowały mnie na zbiegach, ani nie przeszkadzały na fragmentach góra - dół. A w końcu znów zaczęło być 'w dół'. Ruszyłam powoli. Potem coraz szybciej i szybciej. Powtarzałam sobie w głowie 'wyluzuj, umiesz to, nie masz się czego bać, masz to przecież przećwiczone". W końcu w głowie zagrał hymn wyjazdu. A najczęściej powtarzała się "turecka" część refrenu w wykonaniu Andrusa. Blokada puściła. Ja też się puściłam i rozpędziłam na dobre. Jeeest, umiesz to!!! Dzika bestio Tyyy!!!! Aaaaa aaa aaa aaa!!! Odkryłam w końcu, jak zajebiście przyczepne są moje Salomony. Zaufałam im, moim nogom też. Wyprzedzałam, aż miło. Głównie facetów, ale jak się trafiła jakaś dziewczyna to miałam podwójny zaciesz. Na końcu tego zbiegu już nie ryczałam :) 

Te oto buciki mi bardzo pomogły na zbiegach. Zapewniam, że już nie są takie czyste ;)
Potem zaczął się żmudny asfaltowy odcinek do Wierchomli. Gorąco jak w piekarniku, picia już prawie nie miałam, czułam jak powoli odcina mi prąd. Nic jeszcze nie zjadłam, zaczęłam tłumaczyć temu żołądku, który chętny na jedzenie nie był, że jednak coś będzie musiał przyjąć, bez odrzucania. Ponieważ było lekko pod górkę, obrałam taktykę 50 na 50, którą przećwiczyłam sobie dwa tygodnie wcześniej w Karko, choć czasami to było 30 na 30, a czasami 100 na 100. Czyli 50 kroków biegnę, 50 kroków mocno idę. Okazało się to być strzałem w dziesiątkę, bo biegnąc zyskałam tempo, a gdy szłam odpoczywały nogi. Takie to, hihi, sprytne ;)

Gdy dotarłam do punktu odżywczego na 11. km, wolontariuszka dała mi colę, a ja bez zastanowienia wypiłam ją duszkiem. To momentalnie postawiło mnie na nogi. Na punkcie byłam bardzo krótko, w zasadzie tylko (nazywajmy rzeczy po imieniu) wychlałam colę i uzupełniłam bidony. Jedzenie wzięłam w łapę, a pochomikowane w plecaku i kieszonkach spódniczki żele jadłam już później na podejściach. Cola zrobiła robotę, bo nie dość, że dzięki niej odzyskałam siły, to rozruszała mój żołądek, który w końcu zaczął przyjmować jedzenie (a ostatecznie weszło tego sporo ;)).

A za Wierchomlą zaczęło się podejście najtrudniejsze tego dnia, bo nie dość, że strome, to upierdliwie długie. Znów musiałam być ostrożna z piciem, traciłam dużo wody. Jednak ta cola wypita na punkcie dała mi solidny zastrzyk energii, dzięki któremu podejście pokonałam bez większych kryzysów. Po prostu mozolnie człapałam w górę, nie spinałam się tu akurat wyjątkowo, głos rozsądku podpowiadał mi, żeby nogi oszczędzić na później. Ktoś szedł w drugą stronę i mówił "jeszcze 1800m" będzie pod górę, a potem już zbieg. Miałam ochotę, nie wiem czemu, wyściskać tego człowieka za tę informację, może dlatego, że wcześniej to podejście wydawało się być nieskończone, a tu miła niespodzianka, ono jednak koniec będzie miało. Innej przechodzącej obok grupce ludzi miałam ochotę powyrywać z rąk i wychlać piwo, które akurat ze sobą nieśli. Normalnie nie przepadam, ale gdyby mnie ktoś wtedy poczęstował, rzuciłabym się wręcz.
A gdy zaczął się zbieg, znów powoli, potem coraz szybciej i szybciej, z tureckim śpiewem Artura Andrusa w głowie (aha-aaaa-aaaha-ahaaha-aaaa!), pędziłam znów jak szalona w dół, panowie sami się odsuwali z drogi. Tym sposobem dotarłam do punktu odżywczego na 17km. Tam znów napiłam się coli z blaszanego kubka, z którego pewnie piło jakieś 1000 osób przede mną, wolontariusz uzupełnił mi bidony, poleciałam dalej. Choć 'poleciałam' to może zbyt duże słowo...

Zaczął się fragment mozolnego, niezbyt stromego podejścia z gatunku tych "za płasko by iść, za stromo by biec". Znów taktyka 50 na 50. W międzyczasie, jakoś zaraz za półmetkiem mimochodem (brawo Mari czuwająca!) skontrolowałam zegarek. Zobaczyłam swój czas na półmetku ok. 2:25 (chyba)(na pewno poniżej 2:30) dotarło do mnie, że połamanie 5 godzin mam w zasięgu nóg. Nie wolno mi pod żadnym pozorem tego odpuścić, wbiłam sobie do głowy. Ale do 25. km musiałam powalczyć z podejściem. Niezbyt stromym, ale całego biegiem się wziąć nie dało. Tryb 50 na 50, nic innego nie wchodziło w grę. Czasami liczyłam sobie te kroki pod nosem, musiało to zabawnie wyglądać ;) Coraz uważniej przyglądałam się innym dziewczynom na trasie (nie sądziłam, że mnie ta choroba dopadnie, a jednak), te z zielonym numerem startowym starałam się wyprzedzać (zielony oznaczał dystans 34km), a jeżeli mnie jakaś wyprzedziła, starannie zapamiętywałam jej ubiór, żeby potem łyknąć na zbiegu. Nie przewidziałabym tego wcześniej, że tego dnia będę mocniejsza na zbiegach!

W końcu 25. km i ostatni punkt odżywczy. A potem miał być już zbieg do mety z małymi podbiegami po drodze.  Ostatnie kilometry to też częsty widok nieziemsko zmęczonych twarzy tych, co biegli na 100km... Było mi głupio koło nich z takimi świeżymi nogami przemykać, choć wiem, że to po prostu było naturalne. Gdybym sama biegła 64km, taktykę 50 na 50 i szalone zbieganie schowałabym głęboko do kieszeni. Cisnęłam na maksa, bo wiedziałam, że dystansem nóg nie zmęczę. Kontrolowałam czas i widziałam, że 5 godzin połamię bez problemu, że w zasadzie mogłabym już odpuścić tę pogoń... tylko po co? Walka z samą sobą jest zajebista! No i nie ukrywam, wyprzedzanie na trasie sprawiało mi wielką frajdę. Trzy dziewczyny wyprzedziły mnie na podejściu, więc trzeba było je dogonić. Więc jak tylko zaczęło być z górki, puściłam się galopem. Minęłam tabliczkę z oznaczeniem 5 km do mety. Rzut okiem na zegarek i... zaraz, zaraz! Mi tu dopiero co 4 godziny na trasie stuknęły, a do końca zostało jedyne 5km? Eeee... 4:30?! Na myśl o wyniku, który mnie czekał na mecie, zrobiłam to, co Mari robi w górach. Wiecie już co :) W zasadzie przez te ostatnie kilometry co chwilę śmiałam się przez łzy. Uwielbiam właśnie takie łzy, które pojawiają się w momencie osiągania czegoś, co nam się nie śniło, jak wreszcie po czasie prób i błędów ni stąd ni zowąd pojawiają się efekty ciężkiej, treningowej pracy, która w połączeniu z uporem i determinacją,  pewnie niejedno jeszcze przyniesie. Ale, ups, nagle zbieg mi się skończył. I to zaraz po tym, jak wyprzedziłam jedną dziewczynę. I ona mnie teraz pod górkę na pewno wyprzedzi, jak będę pod nią szła... Szła? No biegnijże, Mario! No weźże, ejże. To już końcówka! W trupa moja droga! Do bólu, do porzygu, ale biegnij! No więc biegłam, choć te ostatnie kilometry już naprawdę do najprzyjemniejszych nie należały. Ale tę w różowym i jeszcze taką jedną w czarnym wyprzedziłam. 

Usłyszałam wrzawę na dole, cała Krynica huczała, spikera głos niósł się w górę. A ja w końcu wypadłam z krzaczorów na krynicki asfalt. I wiecie co? Tak jak wcześniej męczyła mnie ta festiwalowa atmosfera, te tłumy, przytłaczała skala imprezy, to w momencie, gdy biegłam ulicami Krynicy, gdy znalazłam się w samym centrum tej wrzawy, diametralnie zmieniłam zdanie. Byłam gotowa przekroczyć samą siebie i biec ile sił do mety, choć naprawdę byłam śmiertelnie zmęczona i już bolało mnie wszystko. Finisz po deptaku był tak długi, że zdążyłam się rozpędzić do tempa, hihi, 4:15 :) A momentu przekroczenia linii mety nie pamiętam. Dopiero na zdjęciu zobaczyłam, że robię jakiś dziwny skok na główkę.

fot. STS Timing

Potem po prostu usiadłam. Dobrą chwilę siedziałam i próbowałam uwierzyć w czas, który pokazywał mi zegarek - 4:27!!! Potem zobaczyłam Damiana z Bartkiem, więc podeszłam na chwilę. A potem znów usiadłam, żeby wyjąć z buta chipa, przy okazji poleżałam, obaliłam duszkiem Leszka Free, którego dostałam na mecie. A potem zgarnęła mnie Kasia z gRUNwald team'u, z którym przyszło mi mieszkać i dobrze bawić się w Krynicy ;) 

pĄpaski po dłuższej chwili, ale były! fot. Kasia K.
Moja Krynica w liczbach wygląda tak: 101 miejsce open (na ok. 660 startujących) i 17 wśród kobiet, 9. miejsce w kategorii K30. Wiem, że jest. kurde, dobrze. Ale czas świętowania i upajania wynikiem się skończył. Teraz siedzę sobie jeszcze w Zako, łażę po Tatrach (mało mi przewyższeń ;)), odpoczywam, ale głównie od pracy zawodowej, bo tej w ostatnich miesiącach było u mnie dużo za dużo. Nie zabawię tu długo, bo jutro ostatni dzień... Ale przyznam się, że nawet zaczęłam tęsknić za Szamo, hehe, nie sądziłam że to napiszę kiedykolwiek, a jednak ;) Nie przeraża mnie fakt, że na biurku czeka sterta papierów, że powoli muszę organizować przeprowadzkę. Sporo rzeczy sobie w głowie poukładałam w ciągu ostatnich miesięcy, i wszelkie trudności, od których kiedyś bym uciekała, teraz traktuję jak wyzwanie. Jaram się na trenowanie, teraz głównie biegania, nie mogę się doczekać kręcenia interwałów po płaskim, podbiegów z myślą już o Łemko. No właśnie, Łemko! Oj, mocno wezmę się do roboty. Bo czuję, że jeszcze sporo takich Krynic przede mną!

Komentarze

  1. Wielkie gratulacje :) Super relacja :) dopiero co odkryłam Twój blog, ale czuję, że będę zaglądać często ;) dla mnie te 34 km były największym do tej pory biegowym wyzwaniem, zajęły mi 7 godz :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! :) Góry to nie jest łatwy temat, czasami idzie jak po maśle, a czasami potrafią nieźle złoić tyłek. Gratuluję Ci Krynicy i trzymam kciuki za kolejne starty i biegowe wyzwania! Pozdrawiam :)

      Usuń

Prześlij komentarz