Przejdź do głównej zawartości

Zaległy Bieg Marduły.

W moim kalendarzu pod datą Tego Dnia napisałam sobie: czas wystartować.

A na pierwszej stronie kalendarza na początku roku napisałam: "Kiedy wszystko zdaje się działać przeciwko tobie, pamiętaj, że samolot startuje pod wiatr, nie z wiatrem", zaczerpnięte z bloga Agnieszki.

Na początku bieżącego roku nie pozostawało mi nic innego jak łapać się tego typu myśli, łapać się marzeń, zanim odfruną gdzieś na dobre.

fot. Anna Karpiel-Semberecka
Żeby wystartować w biegu im. Franciszka Marduły zamarzyło mi się od momentu, w którym przeczytałam relację z tego biegu na blogu  Krasusa. Było to chyba z milion lat i milion wydarzeń temu ;) Marzenie przekładałam z roku na rok. Zawsze się znalazł odpowiedni powód na nie: albo brak odpowiedniego przygotowania, albo triathlony, albo losowanie zbyt późno, jednak najczęściej: się nie nadaję na takie bieganie.

W końcu, mimo własnych, niekoniecznie 'budujących' myśli, że robię to wbrew wszelkim znakom, które każą mi się zatrzymać, mówią, że powinnam w ogóle porzucić to całe bieganie, postanowiłam: biegnę... Dawne marzenie nie dało za wygraną. Chciałam się go chwycić, niczym koła ratunkowego.

Miałam to szczęście, że zawsze obok był ktoś, kto był Światełkiem w tunelu. Bo na pewno sama dla siebie światełkiem być nie umiałam. Żadne leki, żadna terapia nie zastąpią wsparcia Ukochanej Osoby.

O zarzuceniu biegania też na szczęście nie było mowy, choć mój organizm bardzo często strajkował. Byłam albo poskładana przez grypę, albo przez awarię szyi, głowy i kręgosłupa. Więcej nie biegałam, niż biegałam. To, że udało mi się przebiec ten bieg z takim wynikiem to zasługa odpowiedniego rozłożenia obciążeń treningowych i 'wyciągnięcia' mnie na tyle, na ile ile się dało w obliczu tych wszystkich przeciwności, i bynajmniej, (na szczęście) nie ja sama sobie te obciążenia rozkładałam. Są mądrzejsi ode mnie w tym temacie, a ja zaczynam wierzyć, że to bieganie będzie jeszcze jakoś wyglądać. Że wrócę i już nie będę się oszukiwać, że góry to nie ten kierunek. To jest absolutnie TEN kierunek.


fot. Mateusz Knap

Bieg Marduły 

Teraz, bardziej niż kiedykolwiek dotąd, byłam w stanie pobiec go całą sobą. Choć pierwsze kilometry, jeszcze w samym Zakopanem, zastanawiałam się co ja tu w ogóle robię. Tak ómierałam. Na podejściu pod Nosal wbiłam się w pociąg i sapałam razem z pozostałymi pasażerami tego składu. A skoro już tu się wbiłam to dopóki mnie z trasy nie zdejmą to trzeba robić wszystko na co mnie stać. Coś się odblokowało na zbiegu z Nosala, bo ze zbieganiem sobie jako tako radzę a tu ludzie idą i kurczowo trzymają się skał. Gdzie się dało, wymijałam. Aż znalazłam się w Kuźnicach i dalej, w Dolinie Jaworzynki, gdzie wstępnie zakładałam, że ten, hehe, 'płaski, początkowy odcinek' pobiegnę. Kawałek się może udało. Jak zaczęła się sztajfa pod Murowaniec, mózg był w trybie off, byle nie myśleć za dużo, bo potem za bardzo człowiek rozkminia co go boli i, ojej, jak ciężko. Nie liczyłam kropli potu, które ze mnie leciały, wypiłam prawie wszystko, co miałam, ale szłam równo pod tę górkę. Trochę jak przez ostatnie pół roku. Czułam, że choćby skały chciały mnie pożreć, muszę pod tę górkę iść. Czas na biadolenie w moim życiu już się definitywnie skończył. A gdy tylko trasa się wypłaszczyła, a potem zaczęło być z górki to się nogi puściły biegiem do Murowańca. 18 minut przed upływem limitu. Ufff. Mały zapas, ale jest. Szybko uzupełniłam flaski, łyk coli i pobiegłam dalej. Biegacz, z którym chwilę miałam okazję biec w okolicach Murowańca (nie pamiętam imienia, ale pamiętam, że robił całe GP) zdążył mnie odpowiednio zmobilizować, że zapas czasu jest mały, że musimy się spinać i biec, gdzie się da, żeby zdążyć w limicie na Kasprowy. Zaczęło się mozolne podejście pod Liliowe, często w śniegu, którego nie lubię. I towarzysząca wtedy myśl: 'jak dobrze, że nie ma podejścia pod Karb, chyba nie dałabym rady'. Kwestia zmieszczenia się w limicie czasu na Kasprowym podziałała na mnie jednak mobilizująco. Ignorowałam dość skutecznie swoje zmęczenie, mózg off, i podejście pod Liliowe minęło mi całkiem szybko. Do góry dość mocno wiało, niektórzy ubierali pośpiesznie kurtki, ja postanowiłam mieć ten etap jak najszybciej za sobą, zwłaszcza, że podchodząc pod Beskid było mi całkiem ciepło, a za Beskidem było już tylko z górki. Na Kasprowym byłam pół godziny przed limitem. Jak spojrzałam na zegarek i to zobaczyłam, prawie się poryczałam. 

Zaczął się słynny zbieg, którego zrobiłam rekonesans dwa lata wcześniej. Nie czuję się pewnie na skalistych zbiegach, jak 'rozpędzałam się' do tempa 6:00, to miałam wrażenie, że biegnę na złamanie karku. Było też kilka kontrolowanych dupozjazdów na śniegu. Trzeba przyznać, tak czasem jest szybciej ;) Mimo, że to nie było 'moje zbieganie' (sporo brakuje mi do umiejętnego zbiegania na takich technicznych i skalistych trasach) udało mi się na tym etapie zyskać sporo. Gdy zbieg się nieco wypłaszczył, skończyły się skały i ostre kamienie, pojawił się szutr, spojrzałam na zegarek i zdałam sobie sprawę, że czas na mecie będę miała dużo lepszy, niż zakładałam. Bo nastawiałam się na zamykanie stawki, ucieczkę przed goniącym limitem czasu. Z tej radości zupełnie się zdekoncentrowałam i nastąpiło wielkie BUM. Nawet nie potrafię sobie otworzyć w głowie po kolei historii tego upadku. Pamiętam tylko, że szybko pozbierałam się z ziemi i, że czułam mocny ból w prawej kostce. Od razu zaczęłam biec z myślą, że zabiegam, rozbiegam go. Ból jednak nie chciał ustąpić, więc starałam się myśleć o wszystkim, tylko nie o nim. Dobiegłam do punktu w Kuźnicach i poprosiłam o lód w spray'u. Wtedy zobaczyłam, że kostka jest już wielkości pomarańczy. Lód przyniósł sporą ulgę, ale wiedziałam, że ta ulga długo nie potrwa. Muszę jak najszybciej dostać się mety, myślałam wtedy. Przyznam się, że jakakolwiek myśl o zejściu z trasy nie przeszła mi przez głowę. Może gdyby to był inny, mniej znaczący dla mnie bieg... Tutaj to absolutnie nie wchodziło to w grę, z tym, co udało mi się do tego momentu nabiegać, wiedziałam, że nie ma innej opcji jak ukończyć, choćbym miała na czworakach iść. Na szczęście nie musiałam, udało się dobiec, choć zbieg Doliną Białego był dość zachowawczy. Potem już, im bliżej mety w Zako, tym bardziej zapominałam o bólu, był wzrusz i radość na zmianę. I mina Łukiego, który się mnie tak 'wcześnie' nie spodziewał - bezcenna <3 Na mecie byłam godzinę i 3 minuty przed limitem. 



Kostkę początkowo zbagatelizowałam... Po biegu próbowałam moczyć w strumieniu, ale woda była za zimna ;) Potem kostka przypomniała o sobie wieczorem, gdy zaczął się problem z chodzeniem. Kolejnego dnia kostka z postaci pomarańczy przeobraziła się w postać wielkości pomelo w kolorze śliwki i granata. O normalnym chodzeniu nie było mowy. To oznaczało jedno: kontuzja i to taka z rozmachem, co później się potwierdziło na usg: skręcenie stawu skokowego III stopnia. Cena jaką poniosłam za kilka sekund dekoncentracji na zbiegu to miesiąc bez biegania i rezygnacja z Chojnik Maratonu. Jednak - i kurde, ja to naprawdę piszę - są pozytywy tej sytuacji! Sporo ćwiczeń, treningu stabilizacji i duuużo, duuużo jeżdżenia rowerem. To z pewnością nie był zmarnowany czas.

Mijają 2 miesiące od Biegu Marduły. Kostka jest prawie zaleczona, już biega, dalej jeździ na rowerze, ćwiczy też. Wszystko na to wskazuje, że na kolejny bieg, czyli Janosik w wersji kids - 35 km, powinna być gotowa. Wszystko na to wskazuje, a na pewno wskazał na to Bieg Marduły, że moja głowa też powinna być gotowa. I nie tylko na dystans Janosik - kids, ale na pozostałe, które sobie wymarzę, zaplanuję. I nie tylko na bieganie.



Komentarze

  1. Ewidentnie widać, że bieganie uzależnia. Kostka jeszcze nie do konca wyleczona, a juz myslisz o kolejnym biegu :) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz