13 października 2013. Och, jak ja się bałam tego dnia! A jednocześnie nie mogłam się doczekać... Czekałam na ten maraton wiele miesięcy, przygotowując się nań lepiej lub gorzej. Bywało też tak, że żegnałam się z nim w myślach, bo byłam pewna że nie uda mi się przygotować i pobiec... Tak, były takie momenty. Jednak nadzieja, że się uda, gdzieś we mnie głęboko się tliła i dopóki była szansa, nie odpuściłam sobie... Biegałam niejednokrotnie z bólem, zaciskając zęby, potem znosiłam bolesne masaże i rolowanie, wszystko po to, aby spełnić marzenie o maratonie. Udane 25 - kilometrowe wybiegane w tempie (jak się okazało) nieco wyższym niż maratońskie dało mi pewność, że wystartuję. I w końcu nadszedł Ten Dzień.
Na start dotarliśmy na około godzinę wcześniej. Paweł, który mi tego dnia towarzyszył, postanowił wziąć rower i towarzyszyć mi chociaż na części trasy. Umówiliśmy się, że poda mi żel (mój ulubiony o smaku bobofruta) na 18. i 28. km. Jeden żel do zjedzenia na 9. km miałam przy sobie schowany w takimjednymmiejscu.
Na starcie początkowo stanęłam w tzw. strefie chillout. Potem, gdy wszyscy zaczęli się mieszać, zaczęłam się przesuwać do przodu, rozglądając za zającami na 4:15. Nagle zorientowałam się, że widzę koło siebie baloniki na 4:00. Powiedziałam sobie: "nie tym razem" i cofnęłam się. Ostatecznie ustawiłam się kawałek za balonikami na 4:15. W końcu usłyszałam huk i... Conquest Of Paradise. Też lubię, ale gdy biegam, wolę jednak Rydwany Ognia.
Powoli ruszyłam z tłumem. W okołostartowym zamieszaniu straciłam niestety z oczu baloniki pacemakerów. Byłam więc zdana wyłącznie na siebie i garmina. Kilometry mijały dość szybko. Kilka razy złapałam się na tym, że biegnę szybciej niż zakładałam. Próbowałam zwolnić, ale nogi mnie niosły. Rytm biegu złapałam po 10. km i do połówki biegło mi się bardzo fajnie.
Nie licząc fragmentów trasy wiodących przez las, cały czas towarzyszyli nam kibice. Dzieciaki wystawiały ręce po "piątki", gdzie mogłam, to przybijałam. Na 22. km rozpoznałam kibicującego kgb :)
Kawałek dalej stała moja koleżanka Emilia, od której dostałam zjebkę, że miałam mieć czerwoną koszulkę :) Słuszna zjebka, bo mówiłam wcześniej, że koszulka będzie czerwona z długim rękawem. Jednak na krótko przed pójściem spać, przypięłam numer startowy na inną koszulkę z krótkim rękawem i nie żałowałam tej decyzji, bo było ciepło (mimo zachmurzenia i mżawki). Przybiłyśmy sobie piątaka z Emi i pobiegłam dalej.
Koło 25km zaczął boleć mnie... tyłek. Tak, wspominałam już pewnie kiedyś, że mam słabe mięśnie pośladkowe. Kolejny raz się o tym boleśnie przekonałam. Później zaczęło pojawiać się zmęczenie. Odchciewało mi się biec jednym słowem, a tu jeszcze nie dobiłam do 30. km. Na 28. km poczułam, że bolą mnie mięśnie czworogłowe i było mi trudno utrzymać tempo... Gdy zobaczyłam Pawła z żelem, powiedziałam mu, że jest ciężko i żeby podjechał z jeszcze jednym zapasowym żelem na 34. km.
Do 32. km walczyłam ze sobą, żeby biec zakładanym tempem. Bolało mnie i nie wiedziałam: czy zwolnić "bo ściana itp", czy biec dalej, z nadzieją, że kryzys minie. Stwierdziłam, że jak zwolnię, to wcale nie przestanie mnie boleć, a będę tylko dłużej biegła, więc z dwojga złego wybrałam trzymanie się tempa. Jak się potem okazało, dobrze wybrałam...
Na 33. km na Śródce kibice utworzyli fantastyczny szpaler, a wśród nich stali i kibicowali rodzice Pawła. Potem zaczął się lekki zbieg i tam już zupełnie wróciły mi siły. Czułam, że dam radę dobiec do końca, choć wiedziałam, że czeka mnie jeszcze podbieg na Serbskiej. Na 35. km pojawił się Paweł z żelem. Wtedy mu powiedziałam, że boli, ale dam radę i żeby jechał już na metę (jak się później okazało, to nie było takie proste :) ).
W końcu 36. km i początek... rzeźni. Podbieg był długi, nie miał końca, dawał w kość niesamowicie. Wiele osób przechodziło w marsz i w zasadzie od tamtego momentu trasy mijałam wielu idących ludzi. Zwolniłam znacznie na tym podbiegu (najwolniejszy kilometr trasy), ale nie przestałam biec, choć mocno bolało. Kibice dopingowali niesamowicie, krzyczeli "to już prawie koniec podbiegu!". Widziałam transparent z napisem: "ból to tylko złudzenie". I tak go próbowałam traktować. To nic, że boli. Choćby nie wiem co, wiedziałam, że dobiegnę do tej cholernej mety. Tylko, że te ostatnie kilometry były zdecydowanie najdłuższe...
W okolicach 39. km usłyszałam kolejny fantastyczny doping - to były Magda i Zosia z kobiety biegają. Gdy zobaczyłam oznaczenie 40. km, z trudem opanowałam wzruszenie. Jeszcze "tylko 2km" i te cholerne 195m, na których wypadałoby wykonać chociaż trochę ładny finisz...
Za oznaczeniem 41. km nie wiem, co było gorsze: kostka brukowa, czy podbieg. Chyba jednak kostka. To już był ten etap, że wkurzało mnie wszystko: nierówny asfalt, tory tramwajowe. Paskudny był ten bruk, mokry, nierówny i wyślizgany. Nie zwolniłam, bo chciałam mieć to jak najszybciej za sobą, poza tym meta była blisko.
Po chwili ujrzałam w oddali Targi i zdałam sobie sprawę, że właśnie kończy się pierwszy maraton w moim życiu. Jako, że to była już końcówka, dopingujących i krzyczących ludzi było naprawdę sporo. Kilka razy usłyszałam swoje imię. Nie wiem, skąd miałam siły na finisz. Wpadłam na metę, gdy zegar pokazywał czas 4:21 z sekundami brutto.
Wszystko mnie bolało i problemem nr 1 okazało się wyplątanie chipa ze sznurówek. Potem szukałam Pawła, ledwo chodząc. Wiedziałam, że miał być także mój Tata, jednak nikogo nie mogłam znaleźć. Już chciałam się poddać, gdzieś po prostu usiąść i w samotności oswajać się z bólem, nagle usłyszałam "Marysiaaa!!! Chodźcie, jeeest!!!". Tata wypatrzył mnie w tłumie. Jak go zobaczyłam, to się popłakałam jak dziecko. Fizjo - brat na szybko rozmasował mi czworogłowe. Okazało się, że Pawłowi powrót rowerem na metę zajął więcej czasu niż mi dokończenie maratonu :) i nie zdążył dotrzeć na mój finisz...
Powoli ruszyłam z tłumem. W okołostartowym zamieszaniu straciłam niestety z oczu baloniki pacemakerów. Byłam więc zdana wyłącznie na siebie i garmina. Kilometry mijały dość szybko. Kilka razy złapałam się na tym, że biegnę szybciej niż zakładałam. Próbowałam zwolnić, ale nogi mnie niosły. Rytm biegu złapałam po 10. km i do połówki biegło mi się bardzo fajnie.
Nie licząc fragmentów trasy wiodących przez las, cały czas towarzyszyli nam kibice. Dzieciaki wystawiały ręce po "piątki", gdzie mogłam, to przybijałam. Na 22. km rozpoznałam kibicującego kgb :)
Kawałek dalej stała moja koleżanka Emilia, od której dostałam zjebkę, że miałam mieć czerwoną koszulkę :) Słuszna zjebka, bo mówiłam wcześniej, że koszulka będzie czerwona z długim rękawem. Jednak na krótko przed pójściem spać, przypięłam numer startowy na inną koszulkę z krótkim rękawem i nie żałowałam tej decyzji, bo było ciepło (mimo zachmurzenia i mżawki). Przybiłyśmy sobie piątaka z Emi i pobiegłam dalej.
Koło 25km zaczął boleć mnie... tyłek. Tak, wspominałam już pewnie kiedyś, że mam słabe mięśnie pośladkowe. Kolejny raz się o tym boleśnie przekonałam. Później zaczęło pojawiać się zmęczenie. Odchciewało mi się biec jednym słowem, a tu jeszcze nie dobiłam do 30. km. Na 28. km poczułam, że bolą mnie mięśnie czworogłowe i było mi trudno utrzymać tempo... Gdy zobaczyłam Pawła z żelem, powiedziałam mu, że jest ciężko i żeby podjechał z jeszcze jednym zapasowym żelem na 34. km.
Do 32. km walczyłam ze sobą, żeby biec zakładanym tempem. Bolało mnie i nie wiedziałam: czy zwolnić "bo ściana itp", czy biec dalej, z nadzieją, że kryzys minie. Stwierdziłam, że jak zwolnię, to wcale nie przestanie mnie boleć, a będę tylko dłużej biegła, więc z dwojga złego wybrałam trzymanie się tempa. Jak się potem okazało, dobrze wybrałam...
Na 33. km na Śródce kibice utworzyli fantastyczny szpaler, a wśród nich stali i kibicowali rodzice Pawła. Potem zaczął się lekki zbieg i tam już zupełnie wróciły mi siły. Czułam, że dam radę dobiec do końca, choć wiedziałam, że czeka mnie jeszcze podbieg na Serbskiej. Na 35. km pojawił się Paweł z żelem. Wtedy mu powiedziałam, że boli, ale dam radę i żeby jechał już na metę (jak się później okazało, to nie było takie proste :) ).
W końcu 36. km i początek... rzeźni. Podbieg był długi, nie miał końca, dawał w kość niesamowicie. Wiele osób przechodziło w marsz i w zasadzie od tamtego momentu trasy mijałam wielu idących ludzi. Zwolniłam znacznie na tym podbiegu (najwolniejszy kilometr trasy), ale nie przestałam biec, choć mocno bolało. Kibice dopingowali niesamowicie, krzyczeli "to już prawie koniec podbiegu!". Widziałam transparent z napisem: "ból to tylko złudzenie". I tak go próbowałam traktować. To nic, że boli. Choćby nie wiem co, wiedziałam, że dobiegnę do tej cholernej mety. Tylko, że te ostatnie kilometry były zdecydowanie najdłuższe...
W okolicach 39. km usłyszałam kolejny fantastyczny doping - to były Magda i Zosia z kobiety biegają. Gdy zobaczyłam oznaczenie 40. km, z trudem opanowałam wzruszenie. Jeszcze "tylko 2km" i te cholerne 195m, na których wypadałoby wykonać chociaż trochę ładny finisz...
Za oznaczeniem 41. km nie wiem, co było gorsze: kostka brukowa, czy podbieg. Chyba jednak kostka. To już był ten etap, że wkurzało mnie wszystko: nierówny asfalt, tory tramwajowe. Paskudny był ten bruk, mokry, nierówny i wyślizgany. Nie zwolniłam, bo chciałam mieć to jak najszybciej za sobą, poza tym meta była blisko.
Po chwili ujrzałam w oddali Targi i zdałam sobie sprawę, że właśnie kończy się pierwszy maraton w moim życiu. Jako, że to była już końcówka, dopingujących i krzyczących ludzi było naprawdę sporo. Kilka razy usłyszałam swoje imię. Nie wiem, skąd miałam siły na finisz. Wpadłam na metę, gdy zegar pokazywał czas 4:21 z sekundami brutto.
Wszystko mnie bolało i problemem nr 1 okazało się wyplątanie chipa ze sznurówek. Potem szukałam Pawła, ledwo chodząc. Wiedziałam, że miał być także mój Tata, jednak nikogo nie mogłam znaleźć. Już chciałam się poddać, gdzieś po prostu usiąść i w samotności oswajać się z bólem, nagle usłyszałam "Marysiaaa!!! Chodźcie, jeeest!!!". Tata wypatrzył mnie w tłumie. Jak go zobaczyłam, to się popłakałam jak dziecko. Fizjo - brat na szybko rozmasował mi czworogłowe. Okazało się, że Pawłowi powrót rowerem na metę zajął więcej czasu niż mi dokończenie maratonu :) i nie zdążył dotrzeć na mój finisz...
Tak więc, zostałam maratończykiem. Przebiegłam maraton w czasie netto 4:17:52. Uważam ten wynik za dobry, zwłaszcza, że nie byłam przygotowana na 100%. Cieszę się, że postanowiłam pobiec na najszybszy zakładany czas, bo "prawie" się to udało. Nie dopadła mnie "ściana", nie miałam żadnych skurczów mięśni, bólu stawów, problemów żołądkowych. Po prostu "tylko" bolało :)
Teraz po wszystkim wiem, co to znaczy przebiec maraton, wiem, co to znaczy ból i wiem jeszcze bardziej, co to znaczy biegać głową. Bo biegłam głową praktycznie od 28. km. :) Wiem już także, co oznacza ból po maratonie. Wprawdzie mogę normalnie chodzić (nawet po schodach!), jednak nogi nie pozwalają mi zbyt szybko wstawać. Również jak siadam, muszę się najpierw podeprzeć rękoma. Wygląda to dość komicznie i sama się z siebie śmieję, zwłaszcza gdy siadam w "pewnym" miejscu :)
Ale uwaga, teraz najważniejsze: chciałam bardzo, ale to baaardzo podziękować Wszystkim, za słowa wparcia i otuchy, za życzenia powodzenia i trzymanie kciuków. Świadomość, że tyle osób trzyma za mnie kciuki, bardzo mobilizowała mnie na trasie maratonu. Mobilizowała mnie również w trakcie treningów, bo jak pisałam - naprawdę przez moment byłam pewna, że się nie uda. Ale udało się... I jeszcze chyba nie do końca to do mnie dotarło :)
tu jeszcze w strefie chillout ;) foto: Paweł |
gdzieś około 15km foto: Paweł |
towarzysz biegu, Jakub - tu kawałek przed połówką, tak biegliśmy razem prawie od początku do ok. 37-38 km foto: Paweł |
na 35 - tym km :) foto: Paweł |
finisz :) foto: Tata |
z fizjo - bratem :) foto: Tata |
Jednym tchem przeczytane!! Jeszcze raz gratuluję pięknego debiutu! :) :) Podobno boleć musi ;) tak słyszałam...jak na razie. Szybkiej regeneracji życzę Maratończyku! :) zdjęcia super! :)
OdpowiedzUsuńNo właśnie, też wiedziałam że będzie bolało ;) tylko mój dylemat polegał na tym, czy to jest ten ból co był wpisany w plan, czy ostrzeżenie przed czymś gorszym, na szczęście to był "tylko" ten pierwszy rodzaj bólu;) dziękuję... i życzę Tobie, abyś przebiegła maraton, bo wiem, że chcesz :)
UsuńWielkie gratulacje!! Jesteś wielka :)
OdpowiedzUsuńdziękuję za doping, jestem pewna, że zadziałał, choć Cię nie wypatrzyłam w tłumie :)
UsuńGratulacje!!! :))))
OdpowiedzUsuńGraaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaatulacje!!!!!!:)
OdpowiedzUsuńdzięki!!! :)
UsuńGratuluję! Przede wszystkim decyzji żeby nie zwalniać mimo bólu i zmęczenia. Masz charakter maratończyka :)
OdpowiedzUsuń:) coś w tym może być ;) dzięki!
UsuńAle się cieszę, super, gratulacje!!!
OdpowiedzUsuńdziękuję :)
UsuńGRA-TU-LA-CJE !!! Wspaniały debiut!
OdpowiedzUsuńDzięki :) i nawzajem ;)
UsuńGratulacje! Świetny debiut!
OdpowiedzUsuńDzięki :)
UsuńGratuluję!
OdpowiedzUsuńCiut się wzruszyłam razem z Tobą na widok Taty :)
Dziękuję :)
UsuńAleż pełna emocji relacja, czytanie jej było ogromną przyjemnością (tylko może jak byś podzieliła sam bieg na kilka akapitów to byłoby łatwiej;)). Gratuluję charakteru, ależ masz mocną głowę!:)
OdpowiedzUsuńDzięki :) I dziękuję też za wskazówkę, postaram się coś poprawić ;)
UsuńPiękny debiut i wspaniały wynik! Gratuluję! A kibiców "zazdraszczam" ;-)
OdpowiedzUsuńGratulacje - 'obserwowałem" Twoje przygotowania do debiutu w maratonie. Ja nie byłem jeszcze gotowy.
OdpowiedzUsuńZ wypiekami na twarzy czytałam relację! Zawsze przeżywam "cudze" maratony i cieszę się z nich jakbym to ja biegła (a to dopiero przede mną).
OdpowiedzUsuńGratuluję! Gratuluję pokonania najcięższego przeciwnika czyli siebie :)
Brawo Marysia! Tak to się robi maratony:)))
OdpowiedzUsuńAleż brata duma rozpiera na tym zdjęciu! :-)
OdpowiedzUsuńale piękny debiut! Gratuluję!
OdpowiedzUsuńWielkie brawa i gratulacje!!! Witaj w maratońskiej rodzinie;) Super debiut!!! Twój uśmiech na fotach z maratonu mówi wszystko:) Widać to o co przede wszystkim chodzi w bieganiu, czyli mega radochę:)) Pozdrowaśki;) Do zobaczenia na trasie;)
OdpowiedzUsuńpiękny czas:)
OdpowiedzUsuńfantastyczna relacja, gratulacje :):):)
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo Wam wszystkim. Jesteście najlepszą motywacją! :)
OdpowiedzUsuńDziękuję! :)
OdpowiedzUsuńMiędzy 24 a 25 km poczułam, że się męczę, zaczynało boleć i coraz trudniej było mi utrzymać tempo (na fotomaraton.pl mam zdjęcia na punkcie odżywczym na 25km i wyglądam b.kiepsko ;) ).Na 28km pojawił się ból, chwilowo zwolniłam, a do 32km toczyłam ze sobą dialog wewnętrzny i próbowałam trzymać swoje tempo. Po 33km chyba już przyzwyczaiłam się do tego, że boli i nie miałam problemów z utrzymaniem tempa. I z wyjątkiem podbiegu na Serbskiej, udało mi się to tempo utrzymać do końca. Mimo, że bolało ;)
Starałam się to jak najlepiej opisać ;) pozdrawiam :)
Zmotywowałaś mnie, a teraz jest mi to potrzebne ;) GRATULUJĘ SUKCESU!!
OdpowiedzUsuńWzruszyłam się serio czytając ta relację, to naprawdę duży sukces!!!! Zwłaszcza, ze tak jak piszesz BÓL ból ból był (nie złudzeniem) Gratuluję!
OdpowiedzUsuńDziękuję ;) (tak i tak jest ok;) )
OdpowiedzUsuńOgromne gratulacje ! Aż się popłakałam jak to czytałam !
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci za ogrom motywacji ! :)
Dziękuję bardzo :) cieszę się, że motywuję :)
Usuń