Przejdź do głównej zawartości

I Półmaraton Puszczy Noteckiej. Motyla noga!

Co mnie podkusiło, żeby się zapisać na te zawody? Pytanie tej treści zadałam sobie chyba milion razy pomiędzy 7. a 18. km biegu, potem to już byłam skoncentrowana wyłącznie na odliczaniu (kilo)metrów do mety. Czysta radość biegania, nie ma co :) ale była i ona. Choć już raczej za metą. Zdecydowanie ZA. Bo przed było ómieranie i mały akt złości ;)


fot. Daniel Musiał

Pierwszy raz na zawodach prezentowałam podwójne barwy, bo i Smashing Pąpkins i Klubu Biegacza Szamotuły. I tak już pewnie pozostanie :) I właśnie z Klubem tego dnia na zawody pojechałam i miły dzień spędziłam (dzięki!<3). Oczywiście nie ma zawodów bez przewodniego motywu muzycznego. Kurde, no musi być taki utwór, który mimo oporu wewnętrznego wejdzie człowiekowi w mózg i odbije się na którymś kilometrze zawodów. Utwór, którym mnie zarażono podczas dojazdu na zawody. Chodzi za mną do teraz, nie mogę się go pozbyć z głowy. Tu, słuchajcie: <Sylwia Grzeszczak> Takie klimaty ;)

Na starcie ustawiłam się koło Mileny z Wronieckiego Klubu Biegacza, która biega po lesie jak sarna. Początkowo planowałam mieć Milę w zasięgu wzroku ;) Pierwsze kilometry to było jak spuszczenie się z łańcucha i uczucie "łojezu, jak mi się lekko biegnie". "Motyle widzę pomagają!" ktoś mnie zagad, no czy pomagają to się, hihi, okaże przed metą, odpowiedziała Mari, której jeszcze się fajnie biegło i było, hihi, do śmiechu.
Flow trwał do momentu, w którym zaczęły się pierwsze konkretne górki. Trasa miała profil jak koło zębate, choć było sporo płaskich odcinków, ale jak już się trafiła góra, to była góra konkret. Jak chcesz zaraz umrzeć, biegnij za Milą dalej... Taka myśl w mej głowie. W końcu, chyba rozsądnie, postanowiłam jednak stracić Milę z oczu. I coraz więcej kosztowała mnie walka o utrzymanie tempa z '5' na początku.

W okolicach 8. km poczułam że będę musiała wciągnąć żel, który w ostatniej chwili zdecydowałam się zabrać ze sobą. Czułam, jak ulatuje ze mnie moc. Bieg wysysał ze mnie wszelką energię, wiedziałam, że mimo kompletnie przyblokowanego żołądka będę musiała coś wszamać, inaczej oklapnę do reszty. W myślach zatem powoli przygotowywałam żołądek na przyjęcie kalorii.

A w końcu i tak, mimo przyjętego przez żołądek żelu, cała oklapłam, a górki mnie jedna za drugą coraz bardziej dobijały. Już nawet nie próbowałam się z nimi szarpać, po prostu szłam pod. Na zbiegach próbowałam odrabiać i tym sposobem odezwała się łydka, którą sobie załatwiłam łażąc po Tatrach, razem z kostką. Czułam, że ból się budzi i do mety zapewne da o sobie bardziej znać.


fot. Daniel Musiał
Gdy sobie umierałam za górce numer milion w okolicach 13km, usłyszałam "nie wiedziałam że motyle tak szybko potrafią biegać!". He, he. 'Motyle właśnie spuchły', odpowiedziałam, sapiąc jak lokomotywa. Pan okazał się bardzo rozmowny, na tyle, że zagospodarował mi czas dwóch kolejnych kilometrów. Początkowo chciałam się tego pana trzymać, na zasadzie, że szybciej na gadaniu przeleci czas i nie będę myśleć o zmęczeniu. Dowiedziałam się przy okazji, że pan ma wnuki, w jakich biegach brał i bierze udział oraz poznałam historię jednego triathlonu, w którym walczył o trzecie miejsce, żeby nie wylądować na najgorszym dla sportowca, czwartym, panu się walka udała :) 

W okolicach 15. km poczułam, że rozmowa mi przestaje pomagać i kombinowałam jak się z tej konwersacji wykaraskać. Na szczęście w zasięgu pana pojawiła się inna żeńska ofiara, więc ja cichcem się oddaliłam. Miałam chwilowy przypływ siły i postanowiłam to wykorzystać. Wykorzystałam tak dobrze na jednym ze zbiegów, że łydka rozbolała do reszty, czułam ją przy każdym uderzeniu stopą o ziemię. Kurde, pięknie widzę ten Maraton Łemko, wkurzałam się pod nosem, no ale co zrobić, trzeba było biec. Choć miałam wrażenie, że już nie biegnę, tylko człapię. Miałam ochotę się zatrzymać i iść. A pod górkę to nawet iść nie miałam siły.  

W głowie się odezwała, a w zasadzie zaśpiewała Tamta Dziewczyna. O-na-nie-chce-być. Taakasamajakja. O noł. Już chyba wolałabym Bombonierkę Turnaua. 17. km... Dopiero? Matko, jeszcze 4 zostały. 18... I tak do samej mety. Odmierzanie po kilometrze. Potem jak stuknął 19, to już co 100m na zegarek zerkałam. No gdzie ten cholerny 20! Już powoli słyszałam metę. Tak blisko, a jednocześnie tak daleko... Jezu, niech ktoś te metry poskraca. Wypadłam z lasu na polanę i meta się zmaterializowała. Jest tam. Stoi. To chyba ona. Spięłam się już resztką sił na finisz. 

Usłyszałam swoje imię i nazwisko i że czwarta kobieta na mecie półmaratonu. Chwila, chwila. Czwarta?? No to ładnie mi pan na trasie przepowiedział. A ja oczywiście musiałam dać upust emocjom, krzycząc coś pod nosem. Nooo. Motyle też przeklinają. Czasami okropnie. Bynajmniej nie była to 'motyla noga'. Próbuję nad tym panować, ale czasami się po prostu nie da. W każdym razie moje 'kurwa' zostało wyłapane przez spikera i słyszę ciąg dalszy "oj, chyba pani nie jest zadowolona ze swojego czwartego miejsca, ale są jeszcze kategorie wiekowe..." Koniec. Czas 1:55:26. I nie trzeba już dłużej biec. Ufff...:)

Za metą wpadłyśmy na siebie z Milą, która była trzecią kobietą i przybiegła jakieś 3 minuty wcześniej ode mnie. Mila, ogromne gratulacje! :) A do mnie dotarło w końcu, że właśnie odwaliłam kawał całkiem dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty, że przecież przed biegiem to czwarte miejsce przyjęłabym z niedowierzaniem i w ciemno! Zwłaszcza, że nie startowało jedyne 10 kobiet ;) Więc jak zeszło ze mnie zmęczenie, włączył się zaciesz :) I definitywny koniec pytań w głowie, co mnie podkusiło, żeby się zapisać na te zawody. Zdecydowanie warto było.

Motyla noga, choć boląca, doczekała się podium. Ledwo się wdrapała na pieniek, ale otrzymała piękną statuetkę. Sowę. I pełną torbę smakołyków od Primavika, wszystkie w wersji wege!

https://www.facebook.com/maratonpuszczynoteckiej
A teraz co do kostki i łydki: mam (zarządzoną przez fizjo) bezwględną przerwę od biegania, niedługą, ale jednak... Wciąż mam nadzieję, że to tylko chwilowe przeciążenie i za chwilę wszystko wróci na dobre tory. Szkoda by było nie wykorzystać tego przypływu mocy, który się zaczął w Krynicy...

A żebyście do końca wiedzieli, o co chodziło z tymi motylami, które podobno tak mi pomagają... :)






Komentarze

  1. Chyba czas zacząć wierzyć w swoją moc Mari :) Bo bardzo dobrze Ci idzie! I masz piękne tattoo :) Kuruj łydkę i się widzimy na ŁUT

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) i najprawdopodobniej to jednak bardziej kostka była niż łydka, ale już wygląda na wykurowaną ;) do zobaczenia na ŁUT, can't wait!!!

      Usuń
  2. Bardzo fajna relacja :) Życzę powodzenia w kolejnych treningach i biegach :) Tak czy inaczej gratulację wytrwałości i wyniku :)
    Czekam na kolejne relacje i pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz