Przejdź do głównej zawartości

"CELUJ W KSIĘŻYC, BO NAWET JEŚLI NIE TRAFISZ, WYLĄDUJESZ MIĘDZY GWIAZDAMI" 15. POZNAŃ MARATON.

Może zacznę od tego, co było PRZED :) A było tego dość sporo. Od ponad tygodnia bolało mnie lewe biodro. Obawiałam się, że powrócił syndrom pasma, z którym borykałam się rok temu. Nie pisałam nic o tym na blogu, bo stwierdziłam, że uznacie to za profilaktyczne tłumaczenie się z mojej ewentualnej porażki. 

Na trzy dni przed mój żołądek zaczął strajkować i wszelkie węgle, jakie mu serwowałam trawił dość zawile i powoli, był ciężki jak kamień i non stop bolał, więc przed maratonem zamiast wodą opijałam się herbatą miętową. Na dwa dni przed miałam wrażenie, że dobiera się do mnie jakieś przeziębienie, a dzień przed od rana bolała mnie głowa. Oczywiście to wszystko był stres. A ból biodra to na pewno nie pasmo, powiedział fizjo, mam się nie przejmować, tylko biec swoje

No to znalazłam sobie sposób na odstresowanie i przez ostatnie dni - nie śmiać się! - dziergałam jak głupia na szydełku ;) Bo ręce miały co robić, mogłam się dzięki temu wyciszyć, a czytanie książek nie wchodziło w grę, bo kompletnie nie mogłam się na nich skupić. Zaglądałam jedynie do Chrissie ("Bez ograniczeń") w poszukiwaniu motywacji, zaczytując się w opisach jej startów w Ironmanie. Moją szczególną uwagę przykuł jej ostatni start w Kona, gdy dwa tygodnie wcześniej zaliczyła poważny wypadek na rowerze. Choć nie ustanowiła żadnego swojego rekordu ani rekordu trasy, wygrała, tocząc niesamowitą wręcz walkę ze sobą. Jak potem napisała, mimo że uzyskała wynik daleki od wcześniejszych oczekiwań, to te zawody uznała za swój 'absolutnie najlepszy życiowy występ', bo nigdy na metę nie dotarła tak wyczerpana fizycznie i emocjonalnie. "Nie byłabym w stanie dać z siebie ani krzty więcej. I tylko to się tak naprawdę liczy", napisała. Przypomniały mi się ostatnie dyskusje na temat tego, kto powinien czuć się zwycięzcą, a kto nie. I myślę, że nie cyferki składające się na wynik, a to, ile z siebie daliśmy na trasie, powinno być głównym wyznacznikiem tego, czy się tym zwycięzcą czujemy.

a tu przyszli zwycięzcy 'wyluzowani' przed ;)

Zaplanowałam, że maraton pobiegnę tempem 5:18-5:19, i że w najgorszym przypadku nie będę zwalniać poniżej 5:25 (ekhem...). Wszystkie treningi mi mówiły, że nie powinnam mieć problemów z utrzymaniem takiego tempa, choć ciężko mi było w to uwierzyć. Niby miałam 'tylko' łamać 3:50. Ale przede wszystkim zamarzyło mi się pobiec w czasie o pół godziny lepszym niż rok temu w debiucie, czyli poniżej 3:47:52. "Celuj w księżyc, bo nawet jeśli nie trafisz wylądujesz między gwiazdami", to było moje motto na ten bieg. No to wycelowałam 'w ten księżyc' i ustawiłam się za balonami na 3:45, mówiąc do siebie w myślach 'kobieto, ty jesteś szalona'.

Po wystrzale i Rydwanach Ognia wystartowałam z tłumem, nadal w myślach gadając do siebie 'kobieto, jesteś szalona, szalona, nienormalna i nieobliczalna!'. Pierwszy kilometr przebiegłam spokojnie, poniżej zakładanego tempa, nie dałam się ponieść okołostartowym emocjom i zapanowałam nad nogami, bardzo rozważnie się zachowałam, muszę się przyznać, mimo tego mojego szaleństwa. Potem już sukcesywnie przyśpieszałam podążając za grupą na 3:45. Na jednym balonie oprócz 3:45 napisane było "balon mocy", pomyślałam sobie, 'balon mocy i moja koszulka mocy, ten maraton musi się, kurde, udać'. Gdzieś z boku doszedł do mnie męski głos 'ooo, drużyna Smashing Pąpkins, witamy', odpowiedziałam, że również witam, jednak w dłuższe w pogaduchy się nie wdałam, wolałam nie tracić energii. 

Przez pierwszą dychę próbowałam mniej lub bardziej poradnie wkręcić się w tempo i załapać rytm biegu, co mi się w końcu udało gdzieś w okolicach 11. km i tak zostało do mniej więcej 19. km. Biegłam mając pacemakerów w zasięgu wzroku i dziwiło mnie jedynie, dlaczego biegną tak szybko. Przecież na 3:45 wystarczy biec właśnie 5:18-19, a na moim garminie wyświetlało się tempo w okolicach 5:00, czasami nawet poniżej. Tego, że biegliśmy tunelem i garmin mógł oszaleć, nie wzięłam wówczas pod uwagę ;)

I tu muszę w tym miejscu powiedzieć jedno: jeżeli nie musicie, nie biegnijcie z grupą. Ja biegłam zbyt blisko grupy i niestety przy bufetach, które na pierwszych punktach były nieco krótsze, trafiałam na kocioł. O dojście do misek z wodą walczyli wszyscy, którzy mieli czapki albo gąbki, bo było po prostu duszno. Przy stołach z wodą i izo nie było lepiej. Wolontariusze ledwo nadążali z nalewaniem, o podawaniu kubków nie było mowy. O złapaniu pomarańczy mogłam pomarzyć. Chciałam nieco oddalić się od grupy, ale wtedy musiałabym zwolnić i tracić sekundy, których wiedziałam, że po 30. km nie odrobię, więc poniekąd stając na starcie zbyt blisko pacemakerów sama skazałam się na bieg w tłumie. Grupa przerzedziła się w okolicach 15. km.

Mały kryzys mnie dopadł w okolicach 20. km. To był typowy kryzys mentalny, bo specjalnie zmęczona nie byłam, poza biodrem, które czułam od początku biegu,  nic specjalnie mi nie dokuczało, po prostu najzwyczajniej odechciało mi się biec. Więc zaczęłam pracować nad głową, a to wyglądało mniej więcej tak: jesteś mocno zmęczona? Nie. Masz zadyszkę? Nie. Czy to tempo jest za szybkie? Nie. Boli cię bardzo? Nie. Więc się, urrwa, skup i biegnij. Nie myśl o tym, że to dopiero połowa i o tym co będzie za godzinę. Jest tu i teraz, rób to, co masz do zrobienia w tej chwili, czyli biegnij równym tempem i pilnuj balona mocy. Do tego wszystkiego Eminem ryknął mi do ucha 'Till I colAAApsss' i moje myśli wróciły na właściwe tory.

Gdy przekraczałam maty na półmetku, pierwsza rzecz, o której pomyślałam, to że na pewno zostanie to odnotowane na forum Blogaczy (jeszcze raz dzięki za wirtualny doping!), następnie obliczyłam na szybko, że mam około 40 sekund zapasu na 3:45 (!!!). To mi się chyba śni, taki czas! Po 30. km już nie będzie mi tak lekko, wiedziałam o tym doskonale, ale jest tu i teraz, muszę biec swoje, nie mogę się na 20. km stresować tym, co będzie po 30. km. Ból jest wpisany w maraton, ale nie mogę pozwolić, by zaczął mnie ograniczać w momencie, w którym go jeszcze nie ma. I w tym momencie zaczęły się najprzyjemniejsze kilometry tego maratonu, czysty biegowy flow. Na dobre uwierzyłam w siebie, czułam, że mój wynik będzie dzisiaj zajebisty, nawet jak zwolnię. Mojej pewności siebie i przyjemności biegu nie odebrały podbiegi na trasie, których było sporo.

W końcu mijam oznaczenie 30. km. Powiedziałam sobie 'no dobra mała, to teraz zaczynasz robotę' i jakbym wywołała tego wilka z lasu. Zaczęło mnie nagle ni stąd ni zowąd napierdzielać prawe kolano, co mnie kompletnie zaskoczyło, bo przez ostatni rok się nie odzywało. A bolało mnie przy każdym zgięciu i ruchu. Przypomniały mi się słowa z filmu "Morderczy bieg", który oglądałam na krótko przed startem, wypowiedziane przez jednego biegacza, który musiał zejść z trasy z powodu kontuzji, mniej więcej chodziło w nich o to: może cię dopaść kryzys mentalny, on będzie trwał pół godziny i minie, natomiast gdy dopadnie cię uraz fizyczny, to nawet jak jesteś świetnie przygotowany i gotowy na wysiłek, to nie masz wyjścia, musisz zejść z trasy. Przeraził mnie ten ból kolana, no ale zacisnęłam zęby i biegłam dalej, mając nadzieję, że może to tylko stres, może minie. I rzeczywiście, po przebiegnięciu kolejnego kilometra ból znikł tak niespodziewanie, jak się pojawił. Natomiast czułam, że powoli zaczyna mnie boleć wszystko inne, z biodrem i tyłkiem (tradycja...) na czele. Jakimś cudem wciąż utrzymywałam tempo. 

Maraton zaczął się dla mnie na poważnie gdy wybiegliśmy na ulicę Warszawską. Obrzydliwie długa prosta i strasznie monotonny krajobraz, niekoniecznie urzekający. Rok temu ten kawałek też mi dał popalić. Próbowałam przywoływać przyjemniejsze wspomnienia, na przykład jak w lipcu ładnie tu grzałam na bajku na Poz Tri. Niestety to nie pomagało, coraz większą walkę musiałam ze sobą toczyć o utrzymanie tempa. Miałam jeszcze balony 3:45 w zasięgu wzroku, niestety sznurowadło w lewym bucie jak na złość się rozwiązało. Padło znamienne 'urrrwwwwa' pod nosem (tak, wiem, damie nie wypada), obejrzałam się, czy nikt za mną nie biegnie i czmychnęłam na pobocze. Schylenie się i zawiązanie buta na 34. km maratonu to nie jest prosta sprawa, podobnie jak powrót do biegu w tempie, w którym się biegło wcześniej. Wtedy na dobre straciłam z oczu balon mocy, a w mojej głowie ostatecznie coś tąpnęło. Pożegnałam się z wynikiem poniżej 3:45 i postanowiłam, że będę walczyć o utrzymanie tempa poniżej 5:25 i zrealizowanie celu 'pół godziny szybciej niż rok temu'.

Na 34. km dostrzegam blond grzywkę Emi, drę się do niej, a ona do mnie. Krzyczy, że K. daleko z przodu. Ufff. Od tej chwili miałam jakąś taką wewnętrzną pewność i spokój, że u K. na pewno będzie życiówka. Spotkanie z Emi postawiło na chwilę moją głowę na nogi, jakkolwiek to brzmi, bo skoro mam na tyle trzeźwy umysł, że wyłapię koleżankę wśród kibiców i jeszcze mam siły, by się do niej drzeć, to nie jest ze mną aż tak źle.

W mojej świeżo postawionej na nogi głowie pojawiła się myśl 'byle do 35. km, potem już zostanie tak niewiele'. Jakże naiwna była ta myśl, zwłaszcza u osoby, która maratonu nie biegnie po raz pierwszy. Meta sama mnie nie przyciągnie, muszę się do niej jakimiś resztkami sił dostać. Po 35. km zaczęły się dla mnie najtrudniejsze kilometry tego maratonu. Po 37. km pamiętam jedynie jakieś strzępy zdarzeń. Mignął mi przed oczyma transparent "Boli cię? Trzeba było wybrać szachy". No tak, trzeba było. Wielu biegaczy ledwie truchtało, sporo z nich szło, wyprzedzanie takich osób nie działało na mnie specjalnie mobilizująco, wolałam zawieszać wzrok na tych, co biegli jeszcze całkiem żwawo. Ledwo przebierałam już swoimi nogami oscylując w granicach tempa 5:25 - 5:30.

Na 40. km wzięłam ostatni łyk izo. Miałam wrażenie, że to nie ja biegnę, tylko jakieś dzikie zwierzę, które we mnie żyje i wyrywa się do przodu, wbrew mojej woli, bo moje ciało zastrajkowało do reszty, moja głowa siadła po całości, a ja miałam ochotę zatrzymać się i wyć jak bóbr. Łkając, biegłam do końca. To są najwolniejsze kilometry tego maratonu w moim wykonaniu, a ostatni podbieg na Roosevelta (42. km) niemal mnie zniszczył. Poderwałam się dopiero, gdy zobaczyłam w zasięgu wzroku wieżę targów, gdzie zlokalizowana była meta, a w moich uszach zaśpiewał Frank Sinatra 'I faced it all and I stood tall, and did it my way'.


całe szczęście słabo mnie widać, bo wyglądam jak na 40. km maratonu ;)

Zaczęłam biec jak szalona jak na nieswoich nogach do mety, która już była na wyciągnięcie ręki i widziałam na garminie, że będzie poniżej 3:47:52, że będzie nawet poniżej 3:47:00! Choć garmin pokazał mi już wcześniej, że ja ten maraton zrobiłam w okolicach 3:43 ;)

Podobno na metę wbiegałam tak szybko, że Tata, który stał z uszykowanym aparatem, żeby zrobić film, nie zdążył go włączyć. Jednak szybko się biegnie na nieswoich nogach. A gdy wpadłam na metę, doświadczyłam największej w moim życiu euforii biegacza, otóż nie musiałam dłużej biec

Mój czas netto wyniósł 3:46:42. Rozwaliłam w pył 3:50. Rozmiotłam 3:47:55. Otarłam się o 3:45. Kobieto, jesteś szalona, ale właśnie wylądowałaś między gwiazdami!!!

na nieswoich nogach

Na oparach sił wyplątałam chipa. Owinęłam się folią i coraz bardziej rozpłakana, mając w dupie rozwiązanego buta, poszłam po medal. Inny maratończyk, który mnie minął, powiedział do mnie 'oj, chyba było ciężko'. Tylko kiwnęłam mu głową. Po chwili dopadli mnie rodzice i dobrych kilka minut wyłam jak bóbr w objęciach mamy. Jak dziecko, tylko takie duże już trochę, i dorosłe, wydawać by się mogło.

Później spotkałam się z K., który zrobił życiówkę, i z Wybieganym, który również zrobił życiówkę, i z którym, jak na Pąpkinsów przystało, zrobiliśmy kilka pĄpek ;)

prawdziwie zwycięskie pĄpki ;)

Drugi maraton bolał mnie zdecydowanie bardziej niż ten pierwszy i zdecydowanie bardziej poorał mnie psychicznie. Zniszczyć mnie nie zdołał, bo jednak dobiegłam do mety tak jak chciałam, ale obrywając po drodze srogo. Debiut kontra niedzielny mój drugi maraton - to były dwa zupełnie różne biegi - rok temu biegłam 'w nieznane', emocje zajęły moją głowę, ale zaczęło wcześniej boleć, bo byłam gorzej przygotowana. W tym roku zaczęło boleć później i mniej się z tym bólem certoliłam. Dopiero w końcówce rozsypałam się psychicznie, więc można powiedzieć, że rok temu skończyłam w lepszym stylu ;) Ale w tym roku, mimo że tempa nie utrzymałam do samego końca, to czułam, że przeszłam samą siebie, zrealizowałam swoje założenia i nie mam prawa czuć niedosytu.

Jeszcze muszę się przyznać, że gdy wpadłam na rodziców i płakałam, zdążyłam wypowiedzieć TE słowa: "to był ostatni maraton w moim życiu", na co mój Tata rzekł do Mamy "zapamiętaj to, co ona teraz powiedziała". Teraz mam problem jak to odkręcić, bo faza "nigdy więcej maratonu" powoli mi przechodzi :)

Chciałabym kiedyś zrobić taki maraton idealny, od początku do końca w równym tempie, z delikatnym dociśnięciem w końcówce, choć po tym maratonie mam, póki co, jeszcze wrażenie, że to niewykonalne. Jednak po lekturze relacji niektórych blogerów, wiem, że da się tak zrobić. Myślę, że jak prawie każdy, płacę swoje frycowe, żeby dojść do takiej wprawy w bieganiu maratonów. I wiem już teraz na pewno, że będzie stać mnie na lepsze wyniki w przyszłości. Że złamanie '3:30' w moim przypadku wchodzi jak najbardziej w grę, choć nieprędko, bo na myśl o biegnięciu kolejnego maratonu moje czwórki, zaczynają jeszcze bardziej palić, a gluteusy same wyrywają mi się z tyłka ;) 

Komentarze

  1. Piękna relacja! Ale emocje! Jesteś niesamowita! Nie pozostaje mi nic innego jak próbować Cię dogonić! :))) Buźka!

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratulacje! Czytając Twoją relację kolejny raz żałowałem, że jednak zrezygnowałem w tym roku z Poznania. Z kolejnymi akapitami przypominały mi się kolejne kilometry mojego ubiegłorocznego zmagania z tą trasą. A "nieswoje nogi" na ostatnim kilometrze (lepiej bym tego nie nazwał) rozwaliły mnie zupełnie. Nie ma co, za rok startuję.

    I myślę, że dla Ciebie 3:30 to tylko kwestia czasu. Z 4:17 na 3:46 w ciągu roku? No to ile tam zostało, 16 minut? Z palcem w pĄd**ie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :)
      Tylko i aż 16 minut, ale dołożę jeszcze trochę ognia z pĄdupy i dam radę, kiedyś ;) A za rok obiecuję kibicować :) Bo drugi raz pod rząd biegłam Poznań i kusi, żeby w końcu spróbować czegoś innego.

      Usuń
  3. Maria, pięknie :) ! Gratulacje za wynik, bieg, walkę i radość :)
    Piszesz:
    " Więc zaczęłam pracować nad głową, a to wyglądało mniej więcej tak: jesteś mocno zmęczona? Nie. Masz zadyszkę? Nie. Czy to tempo jest za szybkie? Nie. Boli cię bardzo? Nie. Więc się, urrwa, skup i biegnij. Nie myśl o tym, że to dopiero połowa i o tym co będzie za godzinę. Jest tu i teraz, rób to, co masz do zrobienia w tej chwili, czyli biegnij równym tempem i pilnuj balona mocy."
    to jest po prostu super :)
    Piszesz:
    "Podobno na metę wbiegałam tak szybko, że Tata, który stał z uszykowanym aparatem, żeby zrobić film, nie zdążył go włączyć." witaj w klubie :D Miałem podobnie w debiucie, w Poznaniu ;) z tymże, mi zrobili zdjęcie, jednak beze mnie :P
    Piszesz:
    " I w tym momencie zaczęły się najprzyjemniejsze kilometry tego maratonu, czysty biegowy flow. Na dobre uwierzyłam w siebie, czułam, że mój wynik będzie dzisiaj zajebisty, nawet jak zwolnię. Mojej pewności siebie i przyjemności biegu nie odebrały podbiegi na trasie, których było sporo. " taki biegowy flow na maratonie to piękna rzecz.
    Co do maratonu idealnego i obietnicy niebiegania maratonu - powiedz rodzicom, że chcesz idealne pobiec maraton i potrzebujesz dużo prób=maratonów :P
    Jeszcze raz gratulacje serdeczne
    Piotr
    ps. widzę, że maraton w P. sporo zmienił się od mojego debiutu tamże w 2011r.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :)
      Zmienił się i to sporo: trasa ma 1. pętlę, start i meta są na Targach.
      Rodziców powoli zacznę przygotowywać, że kolejny maraton jednak będzie, tylko jeszcze nie wiem kiedy ;)

      Usuń
  4. Brawo! Pięknie to rozegrałaś i chociaż pojawiły się przeszkody (ból, rozwiązany but, itd.) Twoja głowa doprowadziła cię do mety z kosmiczną życiówką w stosunku do zeszłorocznej. Ja nie wiem czy da się pobiec maraton idealny - za dużo tu zmiennych i rzeczy na które nie masz wpływu, chociaż trzeba się starać (przez przygotowania i właśnie potem słuchając głowy a nie zmęczonych nóg). Jeszcze raz gratulacje!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :) Trzeba chociaż próbować się zbliżyć do tego 'maratonu idealnego', a podstawa to tak jak piszesz, dobre przygotowanie i mocna głowa :)

      Usuń
    2. Właśnie też miałem wcześniej skomentować "idealny maraton."
      Pełna racja z Avą, że jest dużo czynników i z Tobą Maria trzeba próbować.
      Jednak myślę, że da się tylko to też zależy co ma się na myśli myśląc idealny maraton.
      Ja mam wątpliwości, czy jak zrobię swój rekord to będzie to mój idealny m.
      Pożyjemy zobaczymy :) na razie cieszę się naszymi życiówkami :)

      Usuń
  5. Wspaniale! Jeszcze raz bardzo, ale to bardzo Ci gratuluję! "to był ostatni maraton w moim życiu", ekhm:D to chyba ulubiony żarcik maratończyków:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No taki żarcik, tylko jak to mówiłam to raczej nie żartowałam ;) Dziękuję!

      Usuń
  6. Nic nie wspomniałaś o tym, że zapomniałaś na start piankę włożyć :-)

    OdpowiedzUsuń
  7. GRATULACJE!! Piękna walka, genialnie napisane i wcale nie za długie :) Normalnie wspaniały wynik jak na drugi maraton :D Tak trzymaj :D A teraz zasłużony odpoczynek :)

    Podejrzewam, że jeszcze niejeden maraton przebiegniesz... ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Odpoczynek trwa, ale do czasu ;) A maraton jeszcze będzie. Nie wiem kiedy, ale będzie :)

      Usuń
  8. Zuch dziewczyna! BRAWO! Piękna walka, a wynik jeszcze bardziej zajebisty! Ogromne gratulacje!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! A jeśli chodzi o tą walkę, to nie powiem z KOGO biorę przykład ;)

      Usuń
  9. świetna relacja, bardzo dobrze się czyta :) no i oczywiście gratulacje się należą :) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  10. Moje marzenie przebiec maraton! Gratuluje! bieganie to piękny i pasjonujący sport!

    http://fitfunmamarun.blogspot.pl

    OdpowiedzUsuń
  11. Bardzo fajnie to napisałaś. W pewnym momencie czułem się jakbym to ja był na trasie! Prawie wlazłem w Twoją skórę! Niesamowite :)

    OdpowiedzUsuń
  12. podziwiam, ja bym chyba nie dała rady :)

    OdpowiedzUsuń
  13. świetna relacja :) na prawdę super się czytało :) pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz