Przejdź do głównej zawartości

ŚNIEŻKA, DWA RAZY, POPROSZĘ! CZYLI MÓJ PIERWSZY RAZ Z GÓRAMI

Gdy miałam niespełna 9 lat, Tata zabrał mnie i mojego 5 - letniego wówczas brata na wakacje, do Karpacza. To była nasza (moja i brata) pierwsza w życiu wycieczka w góry. Tata nas nie oszczędzał, jeżeli chodzi o wędrówki, a my specjalnie nie narzekaliśmy. Przeszliśmy sporo szlaków, a na Śnieżkę, jak chyba większość turystów wdrapaliśmy się z Kopy, podjeżdżając wyciągiem. Wtedy zakochałam się w widoku skalistego Słonecznika z kotła Małego Stawu pod schroniskiem Samotnia. Latami marzyłam, aby w to miejsce wrócić. Gdy wróciłam ładne kilkanaście lat później, w międzyczasie zobaczywszy Tatry, Gorce, Bieszczady i Pieniny, stwierdziłam, że ten zachwyt nad Karkonoszami wynikał z tego, że innych gór po prostu nie znałam. Ale teraz jestem gotowa to odszczekać. Choć przy wyborze swojego startu górskiego nie kierowałam się żadnymi sentymentami, myślę, że to jednak nie mógł być przypadek. Tu, gdy byłam dzieciakiem, zakochałam się w górskich widokach i strumykach. Teraz, po kilku latach biegania, odważywszy się w końcu pobiec w góry, zakochałam się w nich po raz drugi i wiem, że na dobre. Bo że wrócę biegać w góry to wiedziałam już na pierwszym podejściu pod Śnieżkę. I mimo tego, że teraz leżę obłożona coldpackami, ledwo chodzę, ba, ledwo wstaję i siadam, a schodów unikam jak ognia, nadal pragnę w te góry wrócić. 

zwarta i gotowa na starcie
Jak już się przyznałam wcześniej, nigdy przed tym biegiem nie trenowałam w górach. Ale po górach swojego czasu sporo chodziłam. Wiedziałam jak wyglądają podejścia i zbiegi :) Znałam też ból długiego biegania, taki, jakiego doświadczałam na maratonach. Jednak nie znałam i nie wyobrażałam sobie bólu zbiegania, poczucia niemocy w nogach, strachu że nad nimi nie zapanuję i polecę na zęby, potrzaskam na kawałki. Nie wiedziałam jak to jest zbiegać i płakać z bólu, a po chwili śmiać się na głos, że tak! to jest to co kocham, jestem najszczęśliwsza że tu właśnie jestem i zbiegam sobie ze Śnieżki taka wolna i (chwilowo) beztroska. Ilu ludzi łapało się za głowę, gdy słyszało o tym moim pomyśle biegu na Śnieżkę. Wbiec? DWA RAZY? Przecież tam raz wejść się nie da! Tiaa, mi też kiedyś nie było tam łatwo wchodzić :)

Dzień przed... Słońce już się rozgrzewało :)

4 LIPCA...

Swoje tego dnia zrobiła pogoda. Było tak upalnie, że postanowiłam olać rozgrzewkę. Nie chciałam na trasę wybiegać zlana potem. Oczywiście przez sakramencki upał moja mama przeżywała ten start bardziej niż zwykle. 'Jezu, dziecko, jak ty dasz radę', 'ale jak będzie ci słabo, zejdź z trasy', no cóż, decydując się na ten wyjazd z rodzicami byłam świadoma tego, że będę spoooro słuchać :)

Bałam się i upału i przewyższeń, ale przy rodzicach starałam się tego nie pokazywać, nie chciałam ich denerwować jeszcze bardziej. Zresztą jak mnie zobaczyli rano, w dzień startu, w profesjonalnych butkach i stroju, czapką na głowie i poidłem na plecach, jakiś taki spokój wymalował się na ich twarzach. Musiałam wyglądać na przygotowaną i pewną tego co robię ;) Choć z tą pewnością to tak nie do końca...

K. odprowadził mnie na start, po czym miał inną trasą iść na Śnieżkę. Również rodzice wybierali się na Śnieżkę, wszyscy chcieli mnie gdzieś złapać na trasie. Miałam ze sobą 2 litry izo rozcieńczonego z wodą i 2 batony Chia Charge. Obiecałam K., że będę wmuszać w siebie jedzenie, nawet jak nie będę głodna. Punktów odżywczych na trasie było mało, jeden na starcie/mecie i drugi pod Domem Śląskim. Miałam założenie, aby pić na nich jak najwięcej, obawiałam się, że w tym upale 2 litry z bukłaka mogą mi nie wystarczyć. I faktycznie, piłam jak żłop... Gorzej z jedzeniem.

START - PODEJŚCIE 1

Na starcie ustawiłam się raczej z tyłu stawki. Nie miałam spiny, jeżeli chodzi o czas, chciałam pobiec 'rozważnie', z głową na karku, w końcu pierwszy raz w życiu biegłam w górach. Założenie miałam takie, że przy lekkim nachyleniu wyciągam kije i idę. Żadnego wbiegania, bo nie wiem, jak mocne są moje nogi. 

Pierwsze 1,5km biegliśmy w dół Karpacza, takie miłe złego początki ;) Dobrze, że nie robiłam rozgrzewki, bo ta przebieżka po asfalcie w zupełności mi wystarczyła. Błędem natomiast było mocowanie kijków do plecaka, bo na 2. km już trzeba było je wyciągać. Zaczęło się lekko pod górkę i stwierdziłam, że dalszy bieg nie ma sensu, że trzeba  brać kije do rąk i zasuwać marszem. Więc zaczęłam się szarpać z plecakiem, żeby je wydobyć. Och ja głupia, czemu ich nie miałam od początku w rękach! Jak już się z tym uporałam, zaczęłam marsz, a z boku wyprzedzali mnie ci, co  biegli. Spokooojnie, nie denerwuj się, oni zaraz też przestaną biec. Zobaczysz, że jeszcze ich wyprzedzisz. I tak rzeczywiście było. Po chwili zaczęłam wymijać coraz więcej osób. I w zasadzie pod górkę częściej wyprzedzałam, niż byłam wyprzedzana. Bardzo dobrze współpracowało mi się z kijkami, tym razem żadnego nie wbiłam sobie w udo ;) Bardzo mi chłopaki (czyli kije) pomogły, aż z tej wdzięczności chciałam im jakieś imiona nadać, ale nic sensownego w trakcie całego biegu nie wymyśliłam. Kwestia jest nadal otwarta, jeżeli ktoś z Was ma jakieś pomysły, poproszę w komciach :)
Tymczasem było coraz mocniej pod górkę, nie było słychać nic poza głośnymi oddechami. Sapali wszyscy, ja też. Muzyki nie miałam. Nie w górach. Tu jej nie potrzebuję. Podejście dokuczało coraz bardziej i powoli kończył się las, co oznaczało, że zaraz przygrzeje słońce. Oj i przygrzało. Izo z bukłaka znikało szybko, nawet starałam się oszczędzać, bo w tym tempie picia na 1. pętli 2 litry bym obaliła. A nie miałam ochoty na otwieranie i uzupełnianie bukłaka na punkcie, to dość upierdliwa robota... Za to jak sobie pomyślałam, że mam coś zjeść, to czułam włączającą się blokadę w żołądku. W końcu doszłam sama ze sobą do porozumienia, że najpóźniej na Śnieżce zjem chociaż pół batona.

Tymczasem dotarliśmy do Sowiej Przełęczy, chwilowo zrobiło się płasko. Jak zobaczyłam ścieżkę wijącą się pomiędzy kosodrzewiną i poczułam przyjemny górski wiatr, obudziło się we mnie dziecko. Dziecko chciało biec, wysoko w górach i biegło. Jeden z lepszych momentów trasy. Czysta radość i pewność tego, co robię. A Śnieżka była już całkiem blisko. Nie bałam się patrzeć w górę. Zaczęło się ostatnie podejście. Kijkami pracowałam oburącz, bo podejście było takie raczej schodkowe. Widziałam ludzi, którzy już zbiegali. Na trasie pojawili się pierwsi turyści, którzy kibicowali biegaczom. W końcu wdrapałam się po raz pierwszy... Przeszłam przez bramki, ledwo wmusiłam pół batona i zaczęłam zbiegać.

ZBIEG PIERWSZY

Ojojoj, co za dziwne uczucie! Niby grawitacja pomaga, ale od razu poczułam, że prędzej czy później odezwą się te mięśnie, które pracują po raz pierwszy w życiu. Bo zbiegałam tak naprawdę pierwszy raz w życiu. Gdy dotarłam do Domu Śląskiego napotkałam rodziców i K. K. oczywiście pierwsze co zrobił, to zaciągnął mnie do wodopoju z rozkazem 'jedz i pij' oraz skontrolował, ile zjadłam. Pół batona ?? Tylko ?? No nie mogłam więcej, naprawdę, za słodki był. Wolałam tego banana i arbuza z punktu. Popitego kolą z Biedronki :) Po chwili ruszyłam do dalszego zbiegu. Najpierw w kierunku wyciągu na Kopę, to był całkiem przyjemny odcinek, bo nachylenie było małe i kamienie tak równe, że Grześkiem bym ujechała. Potem się zaczęło... Mocno w dół się zaczęło. I nierówno, i kamieniście. Nie radziłam sobie kompletnie, nie umiałam stawiać stóp na tych kamieniach, jednocześnie musiałam walczyć z grawitacją, bo było mocno z górki. Liczyłam na szybsze tempo na zbiegach, a tu strasznie zwolniłam. Dopiero jak zaczął się odcinek szutrowy można było normalnie biec. Uważając oczywiście na zęby, bo grawitacja strasznie ciągnęła w dół, a ja już czułam lekki niedowład w nogach i bałam się jej poddać. Cały więc ten odcinek szutrowy był walką o to, aby biec wolniej. Po chwili minęłam stację wyciągu na Kopę i zostałam przez służby pokierowana w dół Karpacza. A Karpacz buchał gorącem, nie było takiego wiaterku jak w górach. Na szczęście przy trasie stały kurtyny wodne, korzystałam z każdej. Dobiegłam w końcu do punktu start/meta, w którym to miałam wybiec na druga pętlę. Widziałam ludzi kończących pierwszą pętlę. Przeszła mi myśl, czemu nie zdecydowałam się na jedną. Ciężko mi będzie, ale nie zaraz znowu tak, żeby się poddać. Przy wybiegu na drugą pętlę pan stojący przy trasie zapytał 'czy dobrze się czujesz'. Odpowiedziałam, że tak i zaczęłam iść w kierunku Górnego Karpacza. Tak, iść, o biegu nie było mowy. Wszyscy tam szli. A jak zobaczyłam swoje zdjęcie z tego nawrotu, już przestałam się dziwić, dlaczego mi pan takie pytanie zadał...


i hop na drugą pętlę...


ŚNIEŻKA - PODEJŚCIE 2

Wydostałam się w końcu z Karpacza, co dobrą chwilę trwało. Zostałam pokierowana na czerwony szlak na Śnieżkę, przez Kocioł Łomniczki. Początkowo trasa była nudna, wiodła w lesie i była prawie płaska. Jednak nie na tyle płaska, aby biec, więc szłam. Szłam dość szybko, pracując energicznie kijami, ot, taki nordic walking. Byłam prawie sama, więc sobie zaczęłam śpiewać pod nosem Bombonierkę Grzegorza Turnaua. Dziwne rzeczy ludzie śpiewają w tych górach, prawda Krasus? ;) Zaczęło mi się dłużyć, bo ciągle tylko ten las i las. I prawie płasko. To się musi kiedyś skończyć. Im dłużej będzie płasko, tym trudniejsza będzie końcówka, czułam to. I tak było... Za schroniskiem pod Łomniczką zaczęło się prawdziwe podejście. Po chwili mostek i strumyk, a w nim kąpiący się ultrasi. Przeszło mi przez myśl, żeby się rzucić w tę zimną wodę, jednak widok mokrych kamieni, po których musiałabym tam przejść, mnie odstraszył. Na bank się wypierdzielę. Poszłam dalej. Podejście było teraz już bardzo strome, przypominało podejście pod Giewont od strony Kuźnic. To była najtrudniejsza i najpiękniejsza część trasy. Wspinałam się wspierając na kijach oburącz. O dziwo nadal wyprzedzałam. Generalnie w całym tym biegu pod górkę wyprzedzałam. Minęliśmy syboliczny Cmentarz Ofiar Gór. Po prawej widziałam tablice z nazwiskami wbite w skały. Po lewej widok zapierający dech w piersiach na Kocioł Łomniczki. W górze królowała Śnieżka. Próbując zapamiętać z tego miejsca jak najwięcej, wdrapywałam się dalej.

Niestety na trasie robiło się coraz tłoczniej, bo przybywało turystów. W końcu doczłapałam się do Domu Śląskiego. Wmusiłam w siebie drugie pół batona. Znów piłam na maksa. I ruszyłam w kierunku Śnieżki. Gdzieś w tłumie usłyszałam o paralotniarzu, który rozbił się przed chwilą na Śnieżce. Nagle ogłuszył mnie sygnał karetki. Momentalnie wszyscy zeszli na bok, drogą pomknęła terenowa karetka w kierunku Śnieżki. Przypomniało mi się jak na Poz Tri co chwilę słyszałam w oddali głosy karetek. Też był wtedy taki upał. 

Wspinaczka zakosami, ten ostatni odcinek na Śnieżkę, to była walka nie tyle z wysokością, co z tłumem. Byłam zła, że o moim tempie zaczyna decydować zagęszczenie na trasie. W połowie się poddałam i nawet już nie próbowałam wyprzedzać. Ludzie stawali ze zmęczenia, nie schodzili na bok, ruch był dwustronny, a nie miałam tyle tupetu, żeby się z tymi kijkami przepychać. Nagle przed szczytem korek. Po chwili zobaczyłam, co się dzieje. Na środku trasy leżał człowiek na noszach, przykryty folią termiczną, z maską od reanimacji na twarzy, wokół niego ratownicy. Pierwsza myśl, to dobrze że tu nie ma rodziców i K. Zboczem obeszłam szlak i na jednym tchu wlazłam na ten szczyt. Mam cię, Śnieżko. Po raz drugi. Na szczycie zameldowałam wolontariuszom, że jestem, zobaczyłam kolejne służby ratownicze, tym razem od tego paralotniarza...

ZBIEG DRUGI

Złożyłam kijki i zaczęłam zbieg. W okolicach Domu Śląskiego panował tłok jak na plaży, trzeba było biec między ludźmi. Przed oczami miałam japonki, sandałki, letnie stroje. Mimo tłumu, starałam się biec jak najszybciej, bo wiedziałam, że na tym kamienistym zejściu z Kopy stracę. W końcu i ono się zaczęło. Starałam się trzymać jakiś rytm, ale kamienie były tak nierówne, że było to średnio możliwe. A nogi bolały już naprawdę mocno. Byle do tego szutrowego odcinka... Panowanie nad nogami wychodziło mi kiepsko. W końcu zaliczyłam glebę. Jedną jedyną na całej trasie. Upadania wcześniej nie ćwiczyłam, ale zrobiłam to wręcz koncertowo, bo tylko się otrzepałam i poleciałam dalej. Żadnego siniaka na pamiątkę. Nie wdało się dziecko w matkę :) A nogi z każdym odcinkiem napierdzielały coraz mocniej. Odcinek szutrowy wyciągnął z nóg resztę mocy, bo był mega stromy. Bolało tak, że zbiegałam i płakałam. Płakałam z bólu, a po chwili, jak sobie uświadamiałam, co ja tak naprawdę zrobiłam, to śmiałam się na głos. I tak na zmianę, płacz, śmiech. Łzy i radość. Kocham te góry! 

Moje uda jeszcze nigdy tak nie płonęły. Krew, pot, łzy. W zasadzie było to wszystko, biorąc pod uwagę stan moich stóp po biegu. Rzadko to robię, ale tym razem zaczęłam sobie wyznaczać kolejne punkty trasy: byle do momentu aż skończą się kamienie. Aż skończy się szutr. Byle do wyciągu na Kopę. Byle do asfaltu. Potem odliczałam każdy odcinek trasy w samym Karpaczu, każdy zakręt, każdy deptak, każdy najmniejszy zbieg, których było jeszcze sporo. Każdy w moich myślach określony przez pewien epitet na jot. Widziałam na garminie, że aby połamać 6 godzin, o którym mi się marzyło, musiałabym pruć w tempie 4:00, a to było nierealne. Nie czułam nóg, bałam się, że jak zwolnię wszystkie hamulce to polecę na zęby. Nie sądziłam że kiedykolwiek tak się ucieszę na widok Dolnego Karpacza. Metę już miałam na wyciągnięcie ręki. Tam dopiero puściło mi wszystko i zaczęłam biec, ile sił. Ludzie w kawiarniach i ogródkach, przechodnie na ulicach klaskali. Kijki uniosłam w górę. Słyszę swoje nazwisko. Nie pamiętam tego, co wtedy czułam, ale to była chyba ogromna ulga.


META

Dostałam szarfę finiszera (choć po cichu wolałabym medal...), dostawałam gratulacje z każdej strony, ale chyba słabo kontaktowałam :) Pierwsze, co zrobiłam, to poszłam pod kurtynę wodną. Potem najadłam się ciastek i arbuza. Potem tylko czekałam na transport do Górnego Karpacza, gdzie mieszkałam. Nie byłam w stanie się tam o własnych siłach wdrapać. Gdyby nie K. i rodzice, to do dziś bym tam za metą leżała.

jestem! zwycięsco! ;)

FINAL SIX :)

Mój czas brutto wyniósł 06:00:48. Zajęłam 52. miejsce open i 6. wśród kobiet. Dystans średni ukończyło 80 osób. Ponad 30 zostało niesklasyfikowanych, nie mieszcząc się w limicie czasowym (7h). Moim cichym marzeniem było poniżej 6 godzin. Myślę, że w obliczu warunków, w jakich przyszło mi się zmierzyć z tym biegiem, ten uzyskany czas jest dla mnie nieziemski. Lepiej po prostu być nie mogło. I dowiodłam, że mieszkając na nizinach, w obrzydliwie płaskim mieście, można się przygotować do biegu górskiego. Całkiem trudnego biegu górskiego :)

3 RAZY ŚNIEŻKA?

O trzecim wejściu na Śnieżkę w moim przypadku nie było mowy. Zmierzając w bólach do mety patrzyłam z podziwem i niedowierzaniem na ludzi, którzy zaczynali trzecią pętlę. Wy dopiero mieliście prawdziwą rzeźnię!

Ale cieszyłam się, że ostatecznie postanowiłam wystartować na tym podwójnym dystansie. Początkowo myślałam tylko o jednej pętli. Na podwójną namówił mnie K., gdy jeszcze aktualna była opcja, że pobiegniemy razem. Stało się tak, że pobiegłam sama. Bałam się tego biegu, że porywam się z motyką na słońce, że nie jestem gotowa na taki dystans, na taką wspinaczkę... Ale teraz już wiem, że po jednej pętli czułabym niedosyt. Czasami szaleństwo okazuje się być właściwym wyborem ;)

Mimo zakwasów, bólu, które teraz przeżywam, jestem bardziej niż pewna, że w góry wrócę. Nie planuję już żadnego górskiego startu w tym roku, bo mam na uwadze triathlony i Maraton Puszczy Noteckiej, które mnie czekają latem i jesienią. Nie chcę zajechać swoich nóg, dość kontuzji wokół mnie panuje, zaraza jakaś, a nie chcę kusić losu. Góry w tym roku jeszcze będą na pewno, ale treningowo. Takie jest moje postanowienie, zacząć trenować w górach, zwłaszcza, że w Karko aż tak daleko nie mam, jak w Tatry, czy w Biesy. Poza tym znalazłam w Karpaczu Górnym idealną miejscówkę, bardzo blisko wylotu na szlaki górskie, z takimi gospodarzami, że aż chce się wracać. Gdzie z uśmiechem na twarzy znosili nawet moje fanaberie żywieniowe ;) Miejscówkę mogę z czystym sumieniem polecić, gdyby ktoś chciał i podać namiar na priv. Natomiast wracając do mojego kolejnego startu w górach, to będzie za rok. Będę chciała zrealizować jeden ze startów swoich marzeń - Bieg Marduły, jak mi się tylko poszczęści w losowaniu... Teraz już wiem, że jestem gotowa :)

Ava napisała kiedyś na blogu Krasusa wiersz o górach, który przeczytałam jednym tchem, na końcu popuszczając łzy. Teraz po głowie tłuką mi się te słowa:

Biegnij cicho, stań na szczycie, czujesz jak ci rosną skrzydła?
Karko, Beskid, Tatry, Gorce już cię mają w swoich sidłach.

Oj, mają...

Komentarze

  1. Czytam z zapartym tchem. Dzięki Twojej relacji byłem tam razem z wami. Zdaję sob ie doskonale sprawę, jak było ciężko. Tak - jesteś Miszczem!
    A co do imion dla kijów. Ja mam ulubione FIZAN-y i zgodnie z oznakowaniami na rękawiczkach nazwałem je R - "prawy" L- "lewy" i tak zostało.
    Spełniania marzeń życzę, bo to jedna z najprzyjemniejszych w życiu spraw.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jesteś wielka! Czytam, czytam i podziwiam! zwłaszcza, w tej temperaturze!
    a imiona dla kijachów? tak sobie myślę, że gdyby moje na to zasłużyły to nazwałabym je Paweł i Gaweł:)
    Jeszcze raz gratulacje!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 'Paweł i Gaweł' to była jedna z rozważanych opcji ;) Dziękuję!

      Usuń
  3. Pozdrawiam i gratuluję! Toczyłyśmy się razem na pierwszym wbiegu i mijałyśmy za każdym razem na mecie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gratuluję Tobie również! Widziałam w tabeli Twój wynik, a odnalazłam po nr startowym, bo znalazłam Cię na zdjęciu :) Z świetnym czasem ukończyłaś te 3 pętle! Jestem pełna podziwu :)

      Usuń
  4. Jak jak nazwać kijki? Bolek i Lolek :D Gratulacje Mari, fantastycznie sobie poradziłaś na debiucie i to w takim upale. Ja chyba najbardziej włąsnie nie lubie biegać w skwar - już wolę deszcz i zimno. Robotę zrobiłaś u siebie na płaskim bardzo porządną bo przecież sporo podbiegów trzaskałaś więc nogi były przygotowane, ale tak jak i u mnie zbiegów takich fest parolkilometrowych to się nie da bez gór, więc musi boleć :) To co Ci się teraz marzy? W sensie górskiego startu? ps. Bardzo miło było mi zobaczyć kawałek mojego wierszyka - wow! nie sądziłam że komukolwiek zapadł on w pamięć :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za miłe słowa :) Wierszyk zapadł mi w pamięć bardzo mocno, czytałam go sobie przed startem. No i poczułam te skrzydła :)
      Ja może jestem dziwna, ale wolałam ten upał od deszczu, bo po pierwsze nie miałam kurtki p-deszczowej, po drugie bałam się zbiegania po śliskich kamieniach, a po trzecie - widoki :) Deszcz jest moją ulubioną pogodą do biegania, ale na płaskim.
      A zbiegi, tak jak mówisz, żeby je przećwiczyć, trzeba w góry. Nie ma na nizinach miejsc, gdzie można przez godzinę zbiegać przez kilka kilometrów, tak by nogi poczuły. Stąd u mnie to postanowienie trenowania co jakiś czas w górach. A może jakieś wspólne górskie pĄtrenowanie zorganizujemy kiedyś? :)
      A marzy mi się Bieg Marduły i Maraton Gór Stołowych. Rzeźnik kiedyś też, ale na razie dystanse do 50 km ;) Za rok będę próbowała dostać się na Mardułę, może powtórzę Śnieżkę, a może jeszcze coś innego :) Czasu do namysłu sporo.

      Usuń
    2. Ja też chętna na wspólny trening w górach :) I na MGS! Zresztą pewnie przy okazji Noteckiej się spotkamy to pogadamy :)

      Usuń
  5. A kijemaby na pewno są rodzaju męskiego?

    Gratuluję rzecz jasna niezwykle serdecznie! :-D

    OdpowiedzUsuń
  6. Maria,
    gratuluję Ci :)
    Widać u Ciebie to bezcenne wręcz uczucie szczęścia debiutanta. Zadowolonego z siebie, bo to takie fajne :)
    I jeszcze osiągnęłaś to mieszkając w terenie niegórzystym. Brawo :)
    A pogodę na bieg też miałaś wymagającą.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz